Ponieważ zajęcia dziś odwołali, dr Cletus postanowił zajść do teatru. Patrzę - "Kosmos" na małej scenie w Teatrze Starym. W reżyserii niejakiego Krzysztofa Garbczewskiego, co to tego "Hamleta" Starego zrobił co 90 minut trwa ;-). Ale co tam, dawno w Starym nie byłem - mówię sobie: pójdę. Dotarłem, komplet, wejściówkę za 19 zł wykupiłem i w ciżbie "Nędzników Teatralnych" na swoje miejsce oczekuję (szczęśliwie Anka Sasnal też za "Nędznika Teatralnego" robiła - bo biletów, jak i ja nie dostała - więc razem rozmową sobie czas umilając doczekaliśmy wreszcie wejścia). I teraz zasiadam, oglądam i zastanawiam się JAK OPISAĆ TO PRZEDZIWNE DZIWOWISKO... I nasunął mi się zaraz obraz z CZŁOWIEKA SŁONIA Davida Lyncha, kiedy błąkający się po przedmieściach Londynu Doktor (Anthony Hopkins) zostaje zwabiony do jakieś dziury zatęchłej, gdzie nikczemny pijaczyna pokazuje Doktorowi Johna Merricka - dotkniętego słoniowacizną człowieka, który wygląda jak monstrum. Abstrahując od filmu Lyncha i jego bohaterów (bo jak wiadomo, John Marrick był superinteligentnym wrażliwcem, borykającym się z kalectwem), czułem się dokładnie jak Doktor-Hopkins zagoniony do jakieś dziury, gdzie mu tam pokazują freakshow. Co to K%$#wa jest??? Ja się pytam? Jakiś bryk z Gombrowicza, fonobłyski, dzikie dźwięki, które jakby ktoś przysnął to go z drzemki efektownie wybudzają, lasery-bajery, a w tym wszystkim aktorzy (pewnie dobrzy), ale zmuszeni do jakichś dzikich wygibasów i te pomysły inscenizacyjne rodem z jarmarcznej budy. Kataśkę ze zniekształconymi ustami gra chłop, co mu wsadzili taki rozwierak dentystyczny w paszczę. I lata to chłopisko jak jakiś Predator w te i we wte, a i siedzi przy stole od czasu do czasu :-))) (a te posiadówy to są filmy na wielkim ekranie pokazane - to nawet i dobre, jak ktoś okularów nie weźmie ze sobą, a siedzi daleko od sceny ;-) - raz nawet "Predator" za Jezusa "robi" w scenie stylizowanej na "Ostatnią wieczerzę"). Ale to jeszcze nic - w finale Roman Gancarczyk jako ojciec, w przebraniu Kubusia Puchatka (!!!) ryczy o tym, że lata temu "puknął" domową kuchtę (która to kuchta zjawia się jako chłop rzecz jasna w czerwonej bieliźnie) przystawiając się do swej rozwalającej malowniczo nogi scenicznej córki. Patrzę i oczom nie wierzę... Zastanawiam się O CZYM TO W OGÓLE JEST??? (Bo o CZYMŚ powinno, jak u Gombra - nie przymierzając). I dalej - jak w słynnej scenie z "Rejsu": "Kto za to płaci? Pan płaci, ja płacę, społeczeństwo!" Doprawdy to jest jakieś rozpieprzenie teatru, zamienianie go w jarmarczną budę, obraza dla zespołu i widzów. Gwoli ścisłości jeden pomysł był tylko dobry - że Jaśmina Polak (swoją drogą wspaniała kobita), grała główną postać Witolda(y) - co by się zgadzało z tożsamością wieloraką samego Gombro. Ale i to wzmocniło w jakimś sensie efekt tego cudacznego "cyrku dziwolągów", którego byłem świadkiem. Powiedzieć, że jest to powierzchowne, to nic nie powiedzieć. To jest jakieś artystyczne, mentalne przedszkole - dziecko nie umie czytać, to wycina obrazki z książki przekleja do zeszytu i koloruje po swojemu. Tak to się odbywa. Nic nie przerobione, tylko taki flow z książki, jak z dupy, byle tylko coś tam zaszumiało, zabełtało na scenie... Gdzie jest reżyser, ja się pytam? Gdzie jest dramaturg? Gdzie jest dyrektor? Gdzie jest księgowa? (No ta ostatnia jest chyba zadowolona, jednak ;-) Ale może się mylę, może te TŁUMY, co walą na taki show wiedzą lepiej, wiedzą coś, czego ja nie wiem o współczesnym teatrze, który właśnie MA BYĆ taki "efektowny ale nie efektywny", o niczym, ładnie, kolorowo i fonobłyskowo. No więc jeśli tak, to cytując Edka z "Tanga" ja "wolę kino".